
Chciałam emocje to mam. Przez rozpacz po wściekłość. Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Pierwszy kryzys
Znalezienie łódki przyszło łatwo. Zbyt łatwo być może, bo straciłam czujność. Pochłonęły mnie towarzyskie spotkania u innych załóg, Las Palmas samo w sobie, wycieczki, życie. W tak zwanym międzyczasie pojawiałam się czasem na łódce, żeby wykonać drobne prace i pomóc mojej francuskiej załodze zmobilizować się trochę.

Co więcej, szybko dostałam jeszcze trzy inne propozycje: jedną oddałam polskiemu Bartkowi, ponieważ kapitan potrzebował bardziej doświadczonego żeglarza; z drugiej zrezygnowałam, bo nie chciałam być nianią dla trójki dzieci i przesiedzieć z nimi rejsu pod pokładem. A trzecia, to zauroczony we mnie Szwajcar, którego może i też polubiłam, ale uniosłam się dumą, że na łodzi chcę być samodzielną żeglarką, a nie ktoś tu będzie mi pomagał czy wyręczał itd. itp.
(Tak było jeszcze tydzień temu i dzisiaj pluję sobie w twarz, że nie jestem nianią albo nie siedzę w Capo Verde ze Szwajcarem).

Tydzień do wypłynięcia
Gdy już wszystkie znajome załogi wypłynęły i zostałam sama, nadszedł czas ostatecznego starcia, czyli tydzień do naszego wypłynięcia. W weekend odpuściłam łódkę, bo u kapitana był znajomy i wiedziałam, że tym samym żadnej pracy nie będzie. W poniedziałek byłam gotowa przenieść się na łódź. Wypływać mieliśmy w czwartek, 6 grudnia w Mikołajki, więc w sam raz, żeby spędzić ze sobą kilka dni i zaaklimatyzować się w swojej kajucie.
Pierwszy sygnał nadszedł w nocy, bo nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok do rana. Uświadamiam sobie, że jednak się boję. Rano też nie znalazłam ukojenia, bo w moim cudownym 400 metrowym domu zaczął się remont dokładnie w momencie, gdy rozłożyłam na tarasie matę do jogi. Napięcie narastało, wyszłam niespokojna na ulicę, wszędzie gwar, wszędzie głośno, długo szukałam miejsca gdzie zaznam spokoju. W głowie i w sercu pojawił się niepokój. Zaatakował znienacka. Nadal chcę płynąć i nie wiem skąd taki stan. (Trochę jednak wiem, gdy rozum swoje, a serce swoje…)

Będę źle się czuć i będę się denerwować
Postanawiam rozwiązywać problemy po kolei. Dzwonię do swojego znajomego żeglarza z Fuerteventury. Długo rozmawiamy i głowa do góry! Wiem, że i niepokój muszę wziąć na swoje barki. Będę źle się czuć przez pierwsze dni rejsu, zanim nie znajdę swojego rytmu. Będę chciała umrzeć z powodu choroby morskiej. I trudno, przeżyję, będę czuć się lepiej i będę 100 % załogą. I będę się denerwować przed rejsem. Bo to naturalne jest, każdy się denerwuje, a ja nie jestem super hero. Ale to jest totalnie to, co chcę zrobić, więc znajdę w sobie siłę i przepłynę ten Atlantyk! Oby tylko Ci moi przyjaciele udźwignęli te moje rozterki. Gdy to wszystko się dzieje, większość siedzi w pracy, więc nawet nie dzwonię, bo przecież nic się nie dzieje… To chwilowy kryzys przecież, myślę sobie.

Tratwa ratunkowa
Po południu sprawy nabierają tempa. Spotykam się ze swoją załogą, cieszę się, że udało mi się znaleźć o połowę tańszą (używaną) tratwę ratunkową, której nadal nie mamy. Sam kapitan tak się nie cieszy, tylko wścieka się, że we Francji za tyle to on może kupić nową! Tak we Francji, ale jesteśmy na Wyspach Kanaryjskich i za trzy dni mamy wypływać. Dowiedział się, że prześlą za 5-7 dni. Tak, ale na kontynent, a nie na wyspę! Spokojnie tłumaczę mu, że przesyłka na Wyspy nie będzie trwała 5 dni. Upiera się, ale ostatecznie dzwoni do francuskiej firmy i dowiaduje się, że przecież w środku, w pełni wyposażonej tratwie jest butla z gazem, więc nikt mu tego samolotem nie prześle. Tego dnia po raz pierwszy zapala mi się światełko, że przecież jesteśmy już tutaj 3 tygodnie i dotychczas tylko ja zajmowałam się poszukiwaniem tratwy. (Tratwa ratunkowa nie jest obowiązkowym wyposażeniem jachtu, jednak świadomość jej posiadania na pewno działa uspokajająco).

Francuzka w oliwie
Podczas lunchu kapitan pyta mnie wprost, jak spędziłam weekend i czy nie przyszłam na jacht, bo spędzałam go może z jakimś mężczyzną w łóżku (!). Poważnie, takie zadaje mi pytanie, które wówczas jeszcze zbywam, choć jest nie na miejscu. Ale myślę sobie, że jestem dziś zmęczona i może przewrażliwiona. Oliwy do ognia dolewa kwestia młodej Francuzki, która ma z nami popłynąć. I kapitan pyta mnie o zdanie. Ale co ja mam właściwie odpowiedzieć, to on jest kapitanem, nie ja. A dziewczyny nie znam przecież nawet. Trzy osoby na takim jachcie to w sam raz, łódź z centralnym kokpitem, pozwala każdemu znaleźć swój kawałek kąta podczas rejsu. Ja musiałabym dzielić swoją kajutę z drugą osobą. Młoda Francuzka nigdy nie była na łodzi, no ale może nie mieć choroby morskiej jak ja 😉
Kaszka dla dzieci i pot stresu
Koniec. Tego dnia zamykamy temat. Nie decyduję się wprowadzać, umawiamy się na kolejny dzień. A ja daję sobie czas, żeby przemyśleć sytuację. Nadal nie znajduję spokoju, nie pomaga joga, nie pomaga płacz. Nie potrafię już uratować swojego spokoju i odwagi. Nagle, po raz pierwszy od początku podróży, rozsypuję się na drobne kawałki. I wiem przecież, że i to przejdzie, ale w tej chwili zaczynam cierpieć już fizycznie. Nie przesypiam kolejnej nocy, ściska mnie w żołądku, piję dużo wody i zaczynam jeść kaszkę dla dzieci, bo nic innego nie przechodzi mi przez gardło. Jest we mnie jakiś wewnętrzny opór. Cierpi całe moje ciało. Oczy robią się nijakie, twarz szara i zaczynam się pocić potem stresu. (Ponieważ nie czyta tego żaden z moich potencjalnych przyszłych mężów, to i ten wątek mogę poruszyć. Dotychczas podczas podróży mogłam swobodnie nosić jedną koszulkę na dwa dni, teraz mój organizm wydala z siebie tyle toksyn, że najchętniej zmieniałabym ją dwa razy dziennie.)
Czas się wypłakać
We wtorek postanawiam być twarda, choć podczas rozmów ze znajomymi żeglarzami pojawia się wiele nowych wątków i uświadamiam sobie, że kapitan chyba się trochę zagalopował w swoich uczuciach. Mam być załogą, a nie dziewczyną kapitana, myślę sobie. I to nie moja próżność, że znów piszę, że ktoś się zakochuje. To zwyczajnie tak działa, że gdy robi się coś, co się kocha, emanuje się niesamowitą energią i ludziom się zdarza wówczas zauroczyć trochę. Poranek spędzam na jachcie u Patrizi i Alana. Dzisiaj śmieję się z tego, ale gdy tam szłam próbowałam sobie przypomnieć, czy Patrizia ma duży biust. Bo chciałam wypłakać się na jej ramieniu. Tak, mało jest tu kobiet, jedynie mężczyźni powtarzający “nie maż się i głowa do góry”. To nie zawsze działa. Ja czuję, że muszę się po prostu wypłakać i przytulić. Przeciągam swoją wizytę w nieskończoność.

Mam już dość
Ostatecznie we wtorek po południu ląduje na jachcie. Wprowadzam się, bo tylko to pozwoli mi ocenić sytuację. Ale kapitan nadal naburmuszony i obrażony. Ja też nie czuję się swobodnie. Rozmawiamy trochę, jemy razem kolację. Nie przesypiam kolejnej nocy, chociaż koją przyjemnie buja (jacht nadal zacumowany jest na kotwicowisku). Mam już dość. Fizycznie jestem wyczerpana i czuję, że muszę coś z tym zrobić. To już nie jest zwykły lęk przed rejsem przez Atlantyk. Ja po prostu utraciłam pewność, że chcę płynąć z załogą Espalmador. A może nie miałam jej nigdy. Od samego początku byłam pewna na 80%, ale wydawało mi się wówczas, że to 80% wystarczy i pewnie bierze się stąd, że to męska załoga, francuska załoga i nieznana załoga.
Intuicja
Dziś wiem, że trzeba ufać swojej intuicji. I że na taki rejs potrzeba 100 %. Nie potrafię dokładnie określić, co spowodowało spadek tych 80%. Lekceważące podejście do tratwy ratunkowej, zmiana w zachowaniu kapitana, jego niestabilność, propozycja, że na jacht wprowadzi się jeszcze młoda Francuzka, przekładanie terminu wypłynięcia. Dociera do mnie również, że kapitan wcale nie szuka nowej załogi, tylko… nowej dziewczyny. Początkowo lekceważę uwagi, że to i tamto robi i szykuje „specjalnie dla Ani”. Lekceważę zazdrość, że nie spędzam całych dni z nimi, tylko z innymi załogami. I na końcu lekceważę, że rzeczywiście stresuje się, gdy ze mną rozmawia. To wszystko działa na lądzie, mogę udawać, że nie słucham i nie widzę. Ale gdy myślę o miesięcznym rejsie w takiej atmosferze, te 80% zaczyna lecieć na łeb na szyję.

Nikomu nic nie muszę udowadniać!
Jeszcze w środę rano siedzę na łodzi, którą buja i chce mi się… wymiotować. Nie od choroby morskiej, ale od nadmiaru emocji. Mam dość i potrzebuję spokoju. Poddaję się, bo jednak trochę tego za dużo jak na jedną Anię-Helankę. Opuszczam jacht na pół dnia i próbuję znaleźć odpowiedź, co się właściwie dzieje. Poddałam się. Ale robię to przecież tylko dla siebie. Nikomu nic nie muszę udowadniać. To moja podróż i mogę robić, co chcę i kiedy chcę.

Czego potrzebuję dzisiaj?
Słuchać siebie… słuchać siebie przede wszystkim. Czego potrzebuję dzisiaj?
Poczucia bezpieczeństwa i snu. Nie śpię dobrze od trzech nocy i to tylko potęguje poczucie stresu i lęku. Dopiero, gdy odnajdę spokój w głowie, mogę działać dalej. Nie chcę podejmować żadnych decyzji w strachu i w lęku. Mam dość! Muszę na nowo odnaleźć siebie!
W międzyczasie nawiązuję łączność z załogą Szwajcara, która dopłynęła już do Capo Verde. Po raz kolejny dostaję propozycję przepłynięcia Atlantyku z nimi. Kilka godzin później wyprowadzam się z łodzi. Asystuje mi kilkuosobowa polska ekipa żeglarzy brodaczy. Takiej obstawy nie potrzebowałam, ale to był naprawdę miły gest z ich strony. (Żeglarze-brodacze to znajomi Bartka, którzy przypłynęli do Las Palmas na jeden dzień dosłownie. Akurat na dzień mojej wyprowadzki).

Sen
Wracam do mieszkania, w którym wynajmowałam pokój na początku. I przesypiam spokojnie 12 godzin.
Przez kolejny dzień próbuję się zmierzyć ze swoimi emocjami. Zobaczyć, co poszło nie tak. I po raz pierwszy od kilku tygodni zakładam sukienkę. Uświadamiając sobie jednocześnie, że w tym męskim świecie, chciałam być traktowana na równi, jako załogant, nie jako kobieta. I zapomniałam, że ja przecież uwielbiam nosić sukienki i krótkie spodenki, gdy za oknem 25 stopni. W czwartek po raz ostatni rozsypuję się na drobne kawałki, motam się, czy kupować już bilet do Ameryki Południowej, póki tani czy może zostać na święta na Wyspach.

Przyjaciele
Przez ten czas moi przyjaciele dzielnie znoszą moje wszystkie stany emocjonalne, które skumulowały się w ciągu zaledwie kilku dni.

Wkurzona
W piątek wstaję wkurzona! Wkurzyłam się i znajdę ten jacht! Nie pozwolę, żeby mi jacyś Francuzi, Szwajcarzy czy Marciny psuli moje plany! Przepłynę ten Atlantyk i już!

Cdn.