Rejs przez Atlantyk część druga

Categories Blog

Dopłynęliśmy. I niestety nie będzie o sztormach, silnych wiatrach, piratach, rekinach czy innych ekstremalnych przygodach. Rejs przez Atlantyk to nie jest bałtycki rejs. Przez większość czasu nie dzieje się nic, nie zmieniamy kursu, nie zmieniamy żagli, łódka właściwie płynie sama (na autopilocie). Trzy tygodnie to czas na bycie sam na sam z samym sobą, nawet jeśli przebywa się na małej przestrzeni z dwoma innymi osobami.

Jacht, którym płyniemy to Sun Fizz 2, 40 stóp (12 metrów), w sam raz na trzy osoby i bycie sam na sam.

Trzy tygodnie później mogę z powrotem pisać. W czasie rejsu kontynuuję swój dziennik pokładowy, ale i nim niewiele piszę, żeby uniknąć choroby morskiej. Ciężko odtworzyć i streścić wszystko po tak długim czasie. Ale spróbuję, chociaż dopiero wracam do świata lądowego i potrzebuję kilku dni na aklimatyzację. Wielokrotnie pragnę wrócić na morze, do tej ciszy, spokoju i prostoty.

Rejs przez Atlantyk to spokój. Niewielkie zmiany kursu na autopilocie, trymowanie żagli, czyli ustawianie ich tak, aby płynęło się optymalnie szybko i bezpiecznie, czasem zmiana strony.

Dzień pierwszy, 2 stycznia, środa

Miało być rano wyszło jak zawsze. Z portu w Mindelo wypływamy w samo południe. Żegna nas zaprzyjaźniona załoga Unavoq z polskim Bartkiem i Alanem, który gra dla nas na trąbce. Pozostałe załogi machają, życzą powodzenia, jest wzruszająco i doniośle, powiedziałabym 🙂 Nastroje radosne, czuję, że to będzie dobry rejs. Gdy obieramy właściwy kurs, wyłączamy silnik (i włączymy go dopiero trzy tygodnie później, gdy będziemy dopływać do Gwadelupy) i stawiamy genuę. Niesamowite, że przez kolejne tygodnie jedyna energia, z której będziemy korzystać będzie pochodzić z wiatru i paneli słonecznych. Wieczorem łapiemy pierwszą doradę, ryba dostaje imię „Adam”, kokpit zalewa się rybią krwią, a ja zaczynam… wymiotować. I nie wiem, czy używać słowa wymiotować czy może lepiej rzygać. Wymiotować wydaje się być zbyt delikatnym sformułowaniem na tę okazję 🙂

Kapitan i pierwsza dorada.

Dni rzygające

Następuje etap rzygania (zostanę jednak przy tym, wrażliwych i własną mamę przepraszam). Niewiele z tego okresu pamiętam. Przez tych kilka dni tracę kilogramy i siły. Nie wiedziałam, że choroba morska może trzymać tak długo. Paradoksalnie kończy się, gdy zaczynają się największe fale i o dziwo w tej największej pralce czuję się najlepiej.

Przez pierwsze dni chcę umrzeć, tak mnie męczy choroba morska.

Właściwie całe dnie i noce spędzałam na zewnątrz w kokpicie, unikając jak tylko mogę schodzenia pod pokład. Tak, chciałam umrzeć. Nie mogłam jeść, bo każdy posiłek lądował za burtą. Gdy nie jadłam było jeszcze gorzej, bo wymiotowałam żółcią i chciałam umrzeć jeszcze bardziej. Trzy posiłki, trzy wymioty. W tym czasie zrezygnowałam ze zdrowego „pięć posiłków dziennie”, i zatrzymałam się na trzech 😉

Kiedy już myślę, że to koniec choroby i dzielnie czyszczę rybkę… Chwilę później rybka ląduje na patelni, a zaraz potem z powrotem Oceanie 😉

Ps. Przed rejsem kupujemy 5 kilo bananów i te 5 kilo w większości zjadam ja, podczas pierwszych dni. Potwierdzam, na chorobę morską są najlepsze, bo naprawdę smakują tak samo w obie strony. Zaraz po ziemniakach oczywiście 😉

Bloody boat

Codziennie łowiliśmy dorady, które bryzgały krwią po całym kokpicie, a ich ogony przywiązaliśmy na jachcie. W kuchni na szczęście urzędował Bonoist (czyt. Benua), a moja pomoc ograniczała się w tym czasie do krojenia cebuli i czosnku. Robiłam to bardzo powoli, z wieloma przerwami na spoglądanie na horyzont. Gdy myślałam, że to już koniec choroby morskiej… zaczynało się od nowa. Pięć dni potrafi wykończyć.

W pierwszym tygodniu łowimy siedem (!) pięknych dorad, później z powodu sargasu połowy zostają zawieszone.

Pierwszy prysznic i etap przejściowy

Po pięciu dniach biorę pierwszy prysznic. Tak, ilość słodkiej wody na jachcie jest ograniczona, więc na każdego przypada średnio jeden prysznic co cztery dni. Nie ma wyjątków. Nie ma litości. Przez dwa dni cieszę się świeżymi włosami, później od soli i wiatru, zapomnij… zakładam zieloną przepaskę, którą chłopcy nazywają „green hair”. Właściwie cały czas moja skóra jest słona. Jest gorąco, jest duszno, jest słono.

W dni bez prysznica na głowie króluje zielona przepaska, a chłopcy wołają na mnie „green hair” 🙂

Slow motions na jachcie

Podczas dni przejściowych przypominam sobie, żeby wszystkie ruchy wykonywać w zwolnionym tempie. Mam czas, nigdzie się nam nie spieszy, więc rzeczywiście wszystko jak na filmie slow motions 😉 Okres przejściowy to jakieś 70% mojej energii i tak właściwie zostaje do końca. Czasami, paradoksalnie gdy najbardziej wieje i buja, dostaję chwilowego ekstra powera… Ale przez większość czasu jesteśmy zmęczeni, naprawdę zmęczeni.

Czas się zatrzymuje. Nigdzie się nam nie spieszy, nikt nas nie pospiesza.

Wirująca pralka

Jest jak w pralce. To chyba najtrafniejsze porównanie. Przez te trzy tygodnie jest jak w pralce, kręci nami non stop. Cały czas buja, mniej lub bardziej, ale jednak buja. Jest to wykańczające. Najgorsze są dni bez wiatru. Na środku Atlantyku potrafi być gorąco. Łódka dryfuje, czasami potrafi wiać 3 węzły, ale nie chcemy przerywać ciszy i włączać silnika.

Kąpiel na środku Oceanu

Gdy ledwo wieje przywiązujemy się do liny i płyniemy za jachtem. Kąpiel na środku oceanu robi wrażenie. Nie ma szans dotknąć stopami dna… pod nami jakieś 6000 metrów wody. Czasami wskaźnik głębokości pokazuje kilkadziesiąt metrów. Pewnie jakaś wielka ryba przepływa pod łodzią i włącza sensor… wieloryb?

Największy basen, w którym pływałam. Pod nami tylko 6000 metrów.

Sami na środku Oceanu

Na początku rejsu rozpoczynamy grę i obstawiamy ile jachtów żaglowych spotkamy po drodze. Pod koniec rejsu okazuje się, że nawet Benoist, który obstawiał trzy, przegrywa. Płyniemy sami i tylko na początku nocą, podczas wachty kapitana, mijamy jedną. I pod koniec drugą. Dwa jachty, jedno cargo. Koniec. Jesteśmy sami na środku oceanu i jest to uczucie nieopisywalne.

Podczas trzy tygodniowego rejsu spotkaliśmy jedynie dwa inne jachty. Z czego, osobiście widziałam tylko jeden.

Fighting paralel

Od początku próbujemy dogadywać się po angielsku, ale angielski Francuzów jest słabiutki, więc wiele razy nasze próby komunikacji kończą się śmiechem. Jest fighting zamiast fiveteen (tł.walka zamiast piętnaście), after mylone z before i odwrotnie (tł. później/wcześniej), years i hours (tł. lata i godziny)… Dzielnie próbuję uczyć się francuskiego, Benoist zaczyna uczyć się polskiego i nie mogę się powstrzymać, żeby nie uczyć go “boli mnie dupa” czy “puściłem bąka”… 🙂

Bariery językowej nie ma, jest za to mnóstwo śmiesznych nieporozumień. Na środku Atlantyku zaczynam się uczyć francuskiego, a Benoist… polskiego 🙂
Kapitan, czerwone wiadro i Benoist.

Ziemniaki atlantyckie

Gdy czuję się lepiej zaczyna się moja zmiana gotowania. Na stół wjeżdżają ziemniaki 😉 Robię z nich tysiące potraw, bardziej dla żartu, przystrajam nimi posiłki, podaję jako zakąski, przystawki i na deser. Bawią mnie miny Francuzów. Ale smakuje im i podoba się moje gotowanie, tak przynajmniej mówią. (Podobno zawsze mówią, że smakuje, nawet gdy tak nie jest i zawsze głośno się zachwycają. Razem z polskim Bartkiem śmialiśmy się z tego niejednokrotnie, jak wielkiego hopla na punkcie jedzenia mają. Słyszałam nawet teorie o wojnie włosko-francuskiej, który z narodów ma lepszą kuchnię…

W naszym atlantyckim menu dominuje jednak świeże mięsko, czyli dorada.

Power beans, czyli etap fasola

Na moje szczęście/nieszczęście kończy nam się gaz, a zapasowa butla okazuje się felerna. Tego samego dnia rozrywa się też spinaker. Dla równowagi łowimy siódmą już doradę, a Benoist robi banana split na deser, ratując morale załogi. Spinakera udaje się skleić niezastąpioną srebrną duct tape. Szykujemy też pakiety żywnościowe na kolejne 7-8 dni. Paczki niespodzianki, które codziennie losuję i z których próbujemy czarować z Benoist jakieś sensowne posiłki.

Pakiety żywnościowe, które szykujemy, gdy kończy się gaz i zmuszeni jesteśmy jeść fasolę każdego dnia…

Przez kolejne dni pierwszoplanową będzie odgrywała… fasola 🙂 Piosenka Beans Beans wchodzi na stałe do naszego repertuaru, a ma na nasze szczęście przebywamy non stop na świeżym powietrzu. Brzuch, który po kilkudniowej diecie związanej z chorobą morską zrobił się płaski jak deska, teraz nabiera kształtów piłki… Ilość zjadanych konserw mnie wykańcza. Z braku gazu nie możemy piec chleba, i moi Francuzi z zachwytem, odkrywają smak owsianki z cynamonem, miodem, orzechami i owocami. Tyle mojego, koniec ze słodkimi śniadaniami.

Paradoksalnie, gdy kończy się gaz, zaczynamy jeść normalne śniadania. A nie croissanty i konfitury 😉

Rytm życia na łódce

Szybko łapiemy naturalny rytm życia na łódce. Pogoda nam sprzyja, niewiele jest wydarzeń, które wybijają nas z tego rytmu. Praktycznie każdy dzień jest taki sam.

6:00-8:00 Poranna wachta Ziemianki

Gdy zaczynam swoją wachtę jest jeszcze ciemno, a później najpiękniejsze wschody słońca. Codziennie żegnam księżyc i witam słońce. Na wchód słońca dołącza do mnie Benoist, zaczynamy łowić ryby, szykuję śniadanie. Czekamy na pobudkę kapitana.

Najlepsze połowy są o wschodach i zachodach słońca.

8:00-18:00

Za dnia wachty są wspólne, większość czasu i tak spędzamy na zewnątrz w kokpicie.

Rano śniadanie i drzemka, łapiemy łączność ze światem za pomocą telefonu satelitarnego. Każda wiadomość dla mnie zostaje ogłoszona radosnym okrzykiem. Nie bardzo mamy środki na koncie (telefon satelitarny działa trochę na zasadzie pre paid i w pierwszej kolejności najważniejsze są wiadomości dotyczące pogody i ewentualnej zmiany kursu), więc mogę je tylko odczytywać. Ale cieszy mnie każde słowo od przyjaciół na środku Oceanu 🙂

Raz na dobę nawiązywaliśmy łączność ze światem.

Lunch, drzemka

Każdy lunch zaczyna się oczywiście aperitivo, czyli jakąś przekąską i na wodzie mamy mnóstwo czasu, żeby się tym bawić i cieszyć. Oczywiście z czasem kończą się zapasy świeżych owoców i warzyw, więc zaczynamy improwizować, bo jedzenie na jachcie odgrywa bardzo ważną rolę. Po lunchu obowiązkowo drzemka, polubiłam ten rytm i gdy schodzimy na brzeg, nadal kontynuuję popołudniowe drzemki…

Drzemki i gotowanie to jedne z głównych zajęć podczas rejsu. Żadne tam żeglowanie.

Po południu zajęcia własne 😉 Lekcja francuskiego i polskiego, gitara, trąbka, perkusja, lektura… Jedynie ja nie mogę czytać, ale nie mogę powiedzieć, żebym się nudziła. Przez te trzy tygodnie ani razu nie przechodzi mi to nawet przez głowę.

Podczas rejsu mój dziennik pokładowy zapełnia się też notatkami z lekcji francuskiego. Po zejściu na ląd, odpalamy duolingo i kontynuujemy naukę. Benoist polskiego, a ja francuskiego.

Zachody słońca, gitara, puzon, green flash…

Najlepsze są wieczory, które znów zaczynamy aperitivo, gdy jest spokojnie pojawia się też wino, małe piwko, Riccard (ulubiony anyżowy trunek kapitana), a im bliżej Karaibów to i…rum 🙂 Najczęściej jako Ti Punch (cukier, limonka i biały rum). Codziennie wypatrujemy green flash, czyli krótkiego momentu, gdy słońce chowa się za horyzontem i wysyła zieloną iskierkę… Udaje się nam jedynie dwa razy, większość dni widok zasłaniają nam chmury.

Puzon na środku Oceanu zawsze robił wrażenie.

Czasami wchodzi puzon, czasem gitara, ale najczęściej playlisty ze Spotiffy 🙂 Jest nastrojowo, rozmawiamy, jest dużo śmiechu. Serio zbudowaliśmy dobry team. I w połowie rejsu kapitan proponuje nam, że możemy zostać na jego jachcie jak długo tylko chcemy i pływać z nim po Karaibach. Moje plany po dopłynięciu to Patagonia. cdn.

Benoist, puzon i ja.

Rozpiska naszych wacht

Dwugodzinne wachty sprawdzają się dobrze. Moje ulubione to wieczorna (o 20:00), gdy jemy kolację i poranna (o 6:00), gdy zaczynamy łowić ryby, szykujemy śniadanie, a słońce powoli dociera na łódkę.

20:00-22:00 Benoist
22:00-00:00 Kapitan
00:00-2:00 Ziemianka
2:00-4:00 Benoist
4:00-6:00 Kapitan
6:00-8:00 Ziemianka

Toaleta

Toaleta na jachcie nie jest prostym zadaniem. Właściwie każda czynność jest wyzwaniem. Gdy nie buja bierzemy prysznic na rufie, korzystając z węża ogrodowego 😉 Zakładam strój kąpielowy, jedną ręką trzymam się poręczy, drugą polewam wodą. Gdy myję włosy, siadam na małym stopniu. Gdy buja, prysznic biorę wewnątrz, nabawiając się przy tym siniaków, ale potrafię też z jedną nogą w zlewie ogolić nogi 😉 W dni bez prysznica, czyli pozostałe cztery, nawilżane chusteczki dla dzieci i rękawico-myjka zmoczona wodą. Nie jest źle. I tak cały czas jesteśmy słoni. Wilgotność powietrza sprawia, że wszystkie nasze ubrania, śpiwory, włosy, są cały czas wilgotne… I to wcale się nie zmieni, gdy dopłyniemy. Karaiby są wilgotne również.

Toaleta na pokładzie. Benoist i golarka na środku Oceanu.
SPA Atlantyckie.

Pranie

Koszulki zmieniamy co dwa-trzy dni, więc prawie wystarcza ich do końca rejsu. Robię jednak dwa małe prania. W wiadrze, w niewielkiej ilości wody i szamponu (zamiast proszku, bo później ciężko wypłukać) ugniatając ubrania stopami. Schnięcie jest  ekspresowe, dwie godziny i można ściągać suche 🙂

Czas na pranie.Nie gubię ani jednej skarpetki 😉

Sen

Przez te trzy tygodnie teoretycznie mamy dużo czasu na sen, i co chwila zapadamy w jakieś drzemki. Przoduję w nich ja, na drugim miejscu Benoist, na końcu Kapitan. Taka jego rola, że niestety śpi najmniej. Budzi go każdy ruch żagla, “śpiewające” wanty, liny uderzające o pokład.

W spokojne dni udaje nam się spać ciągiem nawet po dwie godziny, mój rekord to cztery, od śniadania do lunchu. Jednak przez większość czasu jest to sen przerywany, albo nie ma go wcale, gdy buja rzuca mną z jednej strony kabiny na drugą. Może nie jak workiem ziemniaków, ale jednak moje ciało przetacza się z jednej strony na drugą i nie ułatwia to zasypania. Czasami składam się i próbuję wcisnąć w najwęższy kąt kabiny, tak zblokowana śpię całkiem sensownie…

Ląd

Ostatniego dnia obstawiamy godzinę dopłynięcia. Po południu Benoist pierwszy wypatruje brzeg, ale przed nami jeszcze wiele godzin rejsu. Im bliżej brzegu, tym bardziej zielono, wyczuwamy też pierwsze zapachy wyspy. Karaiby pachną owocami i kwiatami…

Im dłużej sami na tym Oceanie, tym gorzej… 😉

W poniedziałek 21 stycznia, o 19:00 karaibskiego czasu zrzucamy kotwicę w maleńkim porcie na Marie – Galante (wyspie należącej do Gwadelupy). Schodzimy na brzeg i następuje cudowne uczucie bujania… idziemy powoli, niespiesznie ciesząc się z każdego kroku. Szukamy miejsca, gdzie można napełnić butlę z gazem, zjadamy kreolskie smażone banany i kurczaka z grilla, w barze obowiązkowo dwie kolejki Ti Punch. Na więcej nie mamy siły, chociaż tyle sobie obiecywaliśmy będąc jeszcze na łodzi…

Po zejściu na ląd wykorzystujemy każdą okazję do rozciągania się. Nasze ciała są jednak obolałe i wymęczone po tych trzech tygodniach.

W nocy upragniony nieprzerwany sen. Nie musimy pełnić wacht. Stoimy bezpiecznie w porcie, na kotwicy, ale jednak w porcie…Przez kilka dni loguję się z powrotem do świata. Powoli, żeby nie stracić najważniejszego… spokoju i pokory, które nabyłam na Oceanie…  I to początek mojej karaibskiej przygody.

CDN.

FacebookEmail

3 thoughts on “Rejs przez Atlantyk część druga

    1. No właśnie problem w tym, że się nie skończyła i jedliśmy ją do końca 😉 A Nicolas i Elisabeth zadowoleni mega z rejsu z Wami 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *