Rejs przez Atlantyk część pierwsza

Categories Blog, Jachtostop, wyprawa

Pierwsza część rejsu już za mną. Odcinek z portu Las Palmas na Gran Canarii do portu Mindelo na Wyspach Zielonego Przylądka pokonaliśmy w 7 dni. Będzie mało żeglarsko, bo samo płynięcie nie wymagało zbyt wielu manewrów. Północno-wschodni wiatr prowadził nas jednostajnie od portu do portu. Ale na pewno znajdą się tu więcej niż dwa bosmańskie zdania z dziennika pokładowego.

Portugalska mapa wschodniego wybrzeża Afryki. XVI wiek.

Dzień pierwszy, sobota, 15 grudnia

7:30

Melduję się na jachcie. Szybko zadamawiam się w swojej kajucie, w której jak się później okaże, nie prześpię ani jednej nocy. Ale skoro ma to być mój dom przez kolejne tygodnie, rozpakowuję plecak i rozgaszczam się na wszystkich półkach.

W małym zielonym pudełku szykuję zestaw awaryjny na wypadek choroby morskiej: imbirowe cukierki, elektrolity, chusteczki higieniczne, biodramina (czyli hiszpański odpowiednik aviomarinu ale z kofeiną). Za uchem naklejam plaster, który przez kolejne trzy dni będzie rozpuszczał w moim organizmie substancję, która ma mnie uratować przed chorobą morską (nie ratuje).

Dzień pierwszy. Spokojnie i radośnie. Widzimy delfiny, ale z wrażenia gubię daszek.

9:00

wypływamy z portu w Las Palmas. Niebo zachmurzone. Wiatr ledwie 15 węzłów. Ale wzdłuż wyspy i tak płyniemy na silniku. Na pokładzie radosna atmosfera, której pilnuje głównie Ken – były poławiacz krabów i krewetek z Alaski.

Czuję się dobrze. Ale jestem ostrożna, żadnych kulinarnych szaleństw pierwszego dnia. Unikam też schodzenia pod pokład.

Po południu mijamy Teneryfę i zmieniamy kurs na południowo-zachodni. Wyłączamy silnik (ufff..) i płyniemy na żaglach. Powoli uczę się łódki. To duży jacht, prawie 16 metrów. A kapitan płynie bezpiecznie i zachowawczo.

Ustalamy wachty i dostaję oczywiście najlepszą, pomiędzy 3:00 a 6:00 rano (15:00 a 18:00 po południu).

Pierwszego dnia gubię daszek, ale widzimy bawiące się wokół łodzi delfiny.

Pierwszą noc śpię w kokpicie. Jest ciepło. Na zewnątrz będę też lepiej się czuć.

Od pierwszego dnia prowadzę dziennik pokładowy. Krzywo, bo buja, ale po zejściu na ląd udaje mi się wszystko z niego odtworzyć.

Dzień drugi, niedziela, 16 grudnia

Nad ranem przychodzi do mnie choroba morska i atakuje znienacka. Na kilka godzin zaprzyjaźniam się z wiadrem. Pilnuję, żeby mimo wszystko jeść i przekonuję się, że banany naprawdę smakują tak samo w dwie strony (…)

Nie ma jednak dramatu, po południu przejmuję swoją wachtę. Wyłączam autopilota i skupiam się na sterowaniu. Gdy steruję czuję się lepiej.

Większość czasu przesypiam. Pamiętając, że muszę być wyspana, pilnować, aby żołądek nie pozostawał pusty, a organizm utrzymywał komfortową temperaturę. Wstaję tylko na swoją nocną wachtę. Drugi dzień jemy kapitańską zupę.

Już drugiego dnia zaprzyjaźniam się z wiadrem.

Dzień trzeci, poniedziałek 17 grudnia

Rano nadal nie czuję się najlepiej, ale nie potrzebuję już wiadra. Leżę, odpoczywam, patrzę daleko na horyzont. Wiem, że przejdzie. Bo przecież zawsze przechodzi. Wieczorem jestem już w stanie ugotować dla nas kolację. Makaron, zielone pesto i kurczak. Szybkie i łatwe, żebym nie musiała spędzać zbyt wiele czasu w kambuzie.

Biorę pierwszy prysznic. Jako jedyna. No, ale nie będę zmuszać 🙂

W nocy zaczyna porządnie wiać, 25-28 węzłów i na genui osiągamy prędkość 8 węzłów.

Nadal śpię na zewnątrz, więc asekuruję się pasem bezpieczeństwa, gdy pojawiają się fale.

Podczas mojej nocnej wachty płyną ze mną delfiny. Lubię ten czas, przez godzinę księżyc oświetla ocean, później nadchodzi całkowita ciemność. Wcinam imbirowe kapitańskie ciastka. Zbieram myśli.

Najlepsze 😉 nocne wachty są oczywiście od 3:00 do 6:00 nad ranem. Zbieram myśli, niebo gwiaździste nade mną, obok bawią się delfiny w świetle księżyca. Nie mogę narzekać.

Dzień czwarty, wtorek 18 grudnia

Budzę się rano i już wiem, że to będzie dobry dzień. Jem normalne śniadanie (jajecznica i smażone ziemniaczki) i lunch (kanapki z awokado, pastą jajeczną i pomidorem). Nadal leżę sobie w śpiworku w kokpicie, ale dzielnie przygotowuje posiłki. Mike – windsurfer z Los Angeles z białym wąsem wyciąga gitarę i gra bluesa. Gdy ja próbuję przestroić gitarę, urywam strunę G. Zmieniamy ją i brzdękole polskie piosenki.

Ocean jest dziś spokojny, moglibyśmy płynąć na silniku, ale ten… psuje się. Chciałabym się znać na silnikach i móc napisać, co dokładnie się stało, ale nie wiem. Coś z filtrem w każdym razie. Mamy zapasowe, ale okazuje się, że nie pasujące do tego typu silnika.

W oddali równo z nami płynie inna łódka. Wiatru niewiele, 8-9 węzłów, więc my płyniemy jakieś 4 w porywach 6.

Mike, windsurfer z Los Angeles wyciąga gitarę i gra bluesa.

Dzień piąty, środa 19 grudnia

W nocy przy łódce, w świetle księżyca znów płyną ze mną delfiny. To dobry znak, myślę sobie. Nad ranem chłopcy budzą mnie, bo w oddali wynurza się… wieloryb. Za dnia złowiliśmy rybę, piękną kolorową oceaniczną doradę.

Na lunch jemy sushi, na kolację steki ze świeżej dorady.

Złapaliśmy już wszyscy rytm. I dobrze nam się płynie. Jeff, kapitan jest dosyć poważnym człowiekiem, ale może ktoś musi na tej łodzi. Bo razem z Kenem i Mikiem żartujemy non stop. Lepszej załogi trafić nie mogłam. Martwi mnie jedynie fakt, że być może z powodu zepsutego silnika nie popłyniemy dalej razem. Amerykanie rozważają powrót do domów na święta, ja nie mogę czekać do połowy stycznia na przepłynięcie Atlantyku. Uczę się cierpliwości.

Na obiad kolorowa dorada.

Dzień szósty, czwartek 20 grudnia

W nocy mocno wieje, buja łodzią, kolejną noc słabo śpimy. Moja koja to nadal siedzisko w kokpicie. Mieszczę się idealnie, nade mną tylko niebo, księżyc i gwiazdy. W nocy budzę się tylko, gdy zmieniają się wachty. Nad ranem, zmienia mnie kapitan i gdy nie zasypiam od razu wita mnie wschód słońca.

Po południu Ken częstuje mnie paskudną kanapką z dżemem. Paskudna jest centymetrowa warstwa masła, którą nałożył. Ugh… Amerykanie nawet zwykłą kanapkę z dżemem potrafią zamienić w koszmar. Ale doceniam oczywiście 🙂

Mike z kolei robi mi kawę z bitą śmietaną i cynamonem, do tego wielka czekolada milka. Prawie jak Starbucks na środku Atlantyku. Po chwili stwierdzam jednak, że muszę uważać na to, co jem…

Mike szykuje mi pyszną kawę z bitą śmietaną i cynamonem. Nie mogę narzekać na chłopaków.
Kawa z bitą śmietaną i duża ilość czekolady szybko przypominają o sobie…

Dzień siódmy, piątek 21 grudnia

Gdy zaczyam nocną wachtą przed nami jeszcze jakieś 160 mil morskich. Czyli jeszcze co najmniej dzień żeglugi. Znów ciężka noc, budzę się często, zaczyna brakować mi snu.

Po południu widzimy już Wyspy Zielonego Przylądka, ale wiemy już, że nie zdążymy wpłynąć do portu przed nocą. Pomimo niewielkich fal, mój błędnik przypomina o sobie i zaczynam znów potrzebować wiaderka. Niemożliwe, myślałam, że już po wszystkim, a tu taka niespodzianka. Świadomość, że to jeszcze nie dziś wieczór w porcie wcale nie pomaga.

Wieczorem dopływamy do portu Mindelo, na wyspie Sao Vicnete i zakotwiczamy niedaleko. Światła latarni nie są zbyt widoczne, zmienia się też pogoda, w nocy, na żaglach nie wpłyniemy do portu. Ostatnie wachty pełnimy więc na kotwicy, niedaleko portu. Widać już światła miasta, łapiemy zasięg telefoniczny. Cywilizacja.

Dzień ósmy, sobota 22 grudnia

Po siedmiu dniach żeglugi i nocy spędzonej na kotwicy dopływamy do małego portu Mindelo na wyspie Sao Vicente. Szybkie sprzątanie łodzi, dodam tylko, że w stylu amerykańskim, ale skoro kapitan się nie domaga błysku nie będę oponować. Prysznic na bujającym pomoście i kilka pierwszych godzin spędzamy w bujającym barze przejściowym. Podoba mi się takie rozwiązanie, pomaga się zaaklimatyzować po tygodniu spędzonym w szejkerze.

Floating bar, czyli bar przejściowy. Nie głupie rozwiązanie, żeby po zejściu z łodzi pobujać się jeszcze trochę w barze, zanim wyjdzie się dalej „na miasto”.

Cieszę się, że dopłynęliśmy, ale przede mną nowe wyzwania. Ze względu na zepsuty silnik, dalszy rejs stoi pod znakiem zapytania. Muszę znaleźć nową załogę. I żegnam się ze swoim american dream team w składzie:

Kapitan Jeff

Windsurfer z Los Angeles Mike

Poławiacz krabów z Alaski Ken

cdn.

Po zejściu na ląd robię szybkie pranie w pobliskiej pralni. Od pierwszego dnia witają nas zawsze radośni i uśmiechnięci ludzie.
Żeglarskie śniadanie. To znaczy moje akurat najmniej żeglarskie. Ale chłopaki wcinają fasolę, omleta, boczek i tosty… jeee… 🙂
Wschody słońca. Codziennie inne.
FacebookEmail

4 thoughts on “Rejs przez Atlantyk część pierwsza

  1. Super, gratulujemy dopłynięcia do Wysp Zielonego Przylądka! Cała podróż brzmi na dość ciężką, a nocne wachty pewnie nie pomogły w sytuacji 🙂
    Opuściliśmy Gran Canarię tego samego dnia co Ty (tylko samolotem). Trzymamy kciuki że uda się znaleźć równie fajną ekipę co Amerykanie 😀

    1. Dzięki, tak naprawdę ciężkie są około jachtowe sprawy, a samo płynięcie to już ratunek dla duszy… 🙂 Do usłyszenia i do zobaczenia w jakimś polskim porcie 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *