Torres del Paine, subiektywnie ale praktycznie

Categories Blog

Torres del Paine: Falstart

Czyli przyjazd do Puerto Natales i dwa dni chaosu: rezerwacje campingów w trzech różnych firmach; kupno biletów wstępu, biletów na autobus, biletów na niewiadomo co; ostatnie zakupy, bo potrzebuję nowej maty, crocsów i kijków trekkingowych… uff…Podliczam koszty i przeraża mnie, że kilkudniowy trekking w Parku Narodowym Torres del Paine ma mnie kosztować 200 dolarów (bez zakupów i jedzenia).

Dzień zero: Jezioro Pehoé

Jezioro Pehoé.

Uciekam od tego, łapię pierwszy możliwy autobus i o 9:00 jestem na Campingu Pehoé. Już na terenie Parku, ale nie na obleganych trasach „W” i „O”. Spokojnie, cicho, zielono. Nawet słońce świeci, czyli idealnie. Chociaż zimno i prognozy pogody podpowiadają, że tak będzie przez cały mój pobyt. Błękitne, turkusowe jezioro Pehoé, widok na góry ośnieżone i w chmurach, wygląda na to, że najwyższy szczyt Parku, czyli Paine Grande (3050 m n.p.m.). Po dwóch intensywnych i niespokojnych dniach natalijskich, dniach załatwiania noclegów, pozwoleń, biletów wstępu, biletów na ferry i biletów na nie wiem co jeszcze, dzień aklimatyzacji i odpoczynku tutaj wydaje się być dobrą decyzją.

Dzień zero: Camping Pehoé. Slońce, cisza, spokój, dokładnie to, czego potrzebowałam.

Próba wejścia na pobliski Mirador Condor (mirador z hiszp. punkt widokowy) zakończona odwrotem. Czyli to jest ten słynny patagoński wiatr Pampero. Poza tym cieszę się słońcem i wylegiwaniem na zielonej trawce. Była nawet joga. Zbieram energię i akumuluję ją w sobie. Mam dokładnie to, czego chciałam. Góry i ja. I bose stopy do tego! Można wymarzyć sobie więcej? Serio, udała się ta Patagonia!

Różowe croscy za 5 euro w akcji.
Dzień zero. Joga nad jeziorem Pehoe. Omm…

*Pehoé w języku aónikenk oznacza „ukryte miejsce”

Dzień pierwszy:  Ferry – Paine Grande – Grey

Wschód słońca nad jeziorem Pehoé.

Rano pobudka o 5:00 i wschód słońca nad jeziorem. Dziękuję Marisol (Mar y sol, czyli Morze i słońce), że mnie obudziła, bo mój telefon nie wytrzymuje niskich temperatur i zawsze kogoś proszę o pobudkę 🙂 Kawa, ciasteczko, tradycyjnie owsianka na śniadanie i o 8:00 łapię autostop w kierunku Pudeto. To stąd wypływa ferry, pełne turystów i plecaków, do jednego z kolejnych campów Paine Grande (Monopoliści! 25 $ w jedną stronę!)

Monopolista przewozowy. Hielos Patagonicos. 25 $ za bilet w jedną stronę.

Na miejscu przemysł turystyczny w pełni. Większość namiotów to charakterystyczne żółte North Face, które jak się póżniej okaże będą dominowały na każdym campie. Zjadam drugie śniadanie, zostawiam część bagażu (jedzenie, zapasowe spodnie i wino) w skrytce (5$) i wyruszam w stronę Campu Grey.

Jeden z głównych campingów: Paine Grande i dominujące przez cały wyjazd charakterystyczne żółte namioty The North Face. Czyli trekking w górach all inclusive. Przychodzisz, namiot rozbity, a mata i śpiwór czekają w recepcji.
Pole campingowe Grey i ponownie żółte namioty w akcji.

Po drodze wypalony kilka lat temu las, kilometry cmentarzyk leśnych…

Przy Lagunie Los Patos (Laguna Kaczek), po lekkim i przyjemnym 3,5 kilometrowym odcinku, osłoniętym od wiatru między skałami, stwierdzam, że właściwie odcinek między Paine Grande a Central, czyli akurat tam, gdzie nie mam rezerwacji mogę przejść w jeden dzień (∼24 km/10-11 godzin). Ale już na odcinku Mirador Lago Grey a Rio Olguin, czyli zaledwie 5 kilometrów dalej, zmieniam zdanie 🙂

Szlaki w Torres del Paine są dobrze oznaczone, po drodze często można spotkać tablice informacyjne. Nie da rady się zgubić.

Na miejscu check in, dostaję numerek na namiot (i te numerki sprawdzają później dokładnie, budząc nawet moich sąsiadów o północy, bo zapomnieli wywiesić) i wciskam się z namiotem gdzieś między drzewa, prysznic. Niby był to lekki i przyjemny trekking, ale jednak silny wiatr robi swoje. Jestem zmęczona i zarządzam drzemkę. Poza tym już żałuję, że zabrałam tak mało słodyczy. Jest zimno i chce mi się jeść na potęgę.

Mirador Lodowiec Grey.

Na kolację liofilizat: chili con carne. Kuchnia jest mała, trzy długie stoły i z 50 głodnych osób próbujących ugotować swoją kolację. Moja chyba nie będzie taka zła, dania obok wyglądają na takie posiadające więcej glutaminu sodu. Ale dobrze, siedzę w różowych crocsach, wełnianych skarpetach od babci Irenki, jest cieplutko, wszystko będzie mi smakować. Poza tym w kuchni, poza zapachami, mieszają się języki i próbujące naśladować hiszpański akcenty.

Gotowanie w Parku Torres del Paine jest możliwe tylko w wyznaczonych miejscach, i tylko na palniku. Zazwyczaj są to zamknięte kuchnie.
Moi ulubieńcy: trzech młodych Irlandczyków i ich namioty. Jeśli ktoś nadal uważa, że nie potrafi rozbijać namiotu… na prawdę można to zrobić gorzej 🙂

Dzień drugi: Grey – Paso – Grey

Bez deszczu i prawie bezwietrznie, chociaż prognozy pogody i przewodnicy zapowiadali deszcz po południa i silny wiatr po południu. Serio, góry są mi przychylne. Pokazują się w całej okazałości. Ludzi na trasie niewiele, chyba muszę się przeprosić z Torres del Paine, na które tyle narzekałam. Może nie na Torres samo w sobie, ale na organizację wewnątrz parku.

Trasa Grey – Paso i jeden z mostów. Przy silnym wietrze trochę buja…

Na trasie trzy wiszące mosty, lodowiec po jednej, góry po drugiej stronie. Trochę przepraw przez stary magiczny las i przez zbocza gór wystawionych na wiatr. I tylko ten żal i zazdrość malutka, że to nie ja robię słynną trasę „O”. Ale cieszę się jednocześnie, że robię swoją własną literkę i że udało mi się wejść na teren parku na tyle dni. (Oczywiście w głowie znów ta myśl „Jeszcze tu wrócę!”).

Popołudnie, z braku zapowiadanego deszczu i wiatru, spędzam na tarasie schroniska. Totalny chillout w górach, książka, kapcie, kubek gorącej herbaty…

Taras przy schronisku Grey.

Dzień trzeci: Grey – Paine Grande

Trzy i pół godziny marszu, w słońcu, w chmurach, nieco w deszczu, ale nie na tyle, żebym zmokła… Namiot rozbity, więc teraz może padać. Udało mi się nawet zdobyć nie najgorszą miejscówkę, w krzakach, przy skałach. Solidna konstrukcja. Z kuchni obserwuję innych, jak walczą z wiatrem i próbują rozstawić swoje namioty. Dużo w tym śmiechu, ale ostatecznie wychodzę z ciepełka pomóc młodej parze Anglików, inaczej będą łowić swój namiot w jeziorze.

Cmentarzyska leśne. Po ostatnim pożarze w Parku, w 2015 roku, wejście na teren Torres del Paine staje co raz bardziej kontrolowane.

W mojej głowie rodzi się nowy plan. Postanawiam przetrawersować jednak w kierunku Campu Central. A. Wyruszę z całym dobytkiem, zdobędę Mirador Britanico i zapytam czy nie przyjmą mnie na Campie Italiano. B. Może ktoś mnie przyjmie do swojego namiotu. C. Wrócę zrezygnowana, ale z pewnym miejscem do Paine Grande. Oby się udało z planem A! 🙂

Trasa z Grey do Paine Grande. Widok na Jezioro Pehoé.

Popołudniu znów troszkę oszukuję, zakradam się do schroniska i rozgaszczam w wygodnym fotelu na przeciwko rozgrzanego piecyka. Ciepło, włosy się suszą, stopy oddychają. Wokół ludzie zaczytani w internetach, który tutaj można kupić za dolary… dolary… dolary. W tym wygodnym fotelu zapisuję swoje przemyślenia z trasy.

Małe oszustwo, czyli fotel, kapcie i książka, w schronisku Paine Grande.

Turyści na szlaku. Serio, nie widać, że mam wielki plecak z namiotem i matą przyczepioną na zewnątrz? Nie wspomnę już o zwykłym Hola, que tal? (hej, jak się masz?). A co jeśli ktoś nie czuje się ok? Brak zainteresowania i bezpłciowość. Ale skąd o kulturze w górach, o tym górkim savoir vivre mają wiedzieć turyści, którzy przemieszczają się od hotelu i do hotelu, i nie muszą dźwigać swoich domów, łóżek i kuchni? Chcę gór bez tych wszystkich hoteli all inclusive, a nawet campingów all inclusive, bo namiot, materac i śpiwór też mogą czekać na Ciebie gotowe. Nie musisz też wcale jeść makaronu i owsianki przez tydzień…

Trekking all inclusive.

Wieczorem, w kuchni, spotykam „patagońskich szerpów”, porterów. Serio, istnieje taki zawód, jak patagoński szerpa. Czad! I znów wraca temat trekkingu all inclusive.

Dzień czwarty: Paine Grande – Campo Italiano

Dzień deszczu, ale i tak niezmiennie jest pięknie…

Zimno, wieje, pada. Schowałam się pod daszkiem, jedynym dostępnym tutaj schronieniem, ale to chyba za mało. Po drodze jezioro z tornadem wywołanym przez wiatr, spocone po nocy Paine Grande. I te śmieszne małe ptaszki, z irokezem na głowie, które próbują zagadać i wyżebrać jedzenie, do tego tak pięknie śpiewają. Kilka minut później decyduję się rozbić półlegalnie/nielegalne na Campo Italiano. Podpowiada mi Sylwia ze Słowacji i zaprzyjaźniona para z Niemiec.

To zdecydowanie nie jest mój dzień. Podejmuję nieudaną próbę wejścia na Mirador Britanico, zawracam widząc ociekających od deszczu ludzi, bo nie chcę niepotrzebnie moknąć. Popołudniu ma wyjść słońce, ale ja chowam się do namiotu na krótką sjestę i budzę się zbyt późno, żeby dotrzeć na samą górę. Docieram do połowy, spotykam Irlandczyków, tych samych którzy tak zdolnie rozbijali swoje namioty i czuję smak porażki. Porażka? Przypadek? A może ja po prostu jestem zmęczona? Od miesiąca w intensywnej podróży: Buenos Aires, Calafate, Chalten, Puerto Natales… Chyba czas zatrzymać się na chwilę. Nadal jestem też przed okresem, więc jednocześnie tkwię również w poczuciu, że to na pewno chwilowy przedokresowy kryzys.

Dzień piąty: Campo Italiano – Mirador Britanico – Campo Frances – Campo Italiano

Kamienne serce (?) na szlaku do Mirador Britanico. „Ania rozdarta, ale sklejona, więc prawie jak nowa…” pomyślałam sobie i dorzuciłam swój kamyczek.

Przez noc wymyśliłam, że nie odpuszczę i że jednak wejdę na ten Mirador Britanico. Tym samym przestawiam swój namiot w nowe miejsce, cała w stresie, bo czeka mnie kolejna nielegalna noc na campie. Niemniwstałam z nową siłą i wyruszam w górę. Pogoda wynagrodziła mi stres i cały dzień jest lampa. Ani jednej chmurki. Okazuje się, że mój punkt docelowy znajduje się zaledwie 2,5 godziny drogi z mojego campu, a nie jak wskazywała mapa 3,5 (chociaż mam też podejrzenia, że go przenieśli i zamknęli część szlaku).

Mam go. W słońcu i ani jednej chmurki. Mirador Britanico, podejście drugie.

Oszczędzam kolana i siły, idę wybitnie powoli, ale i tak dotarłam na miejsce w mniej niż 2,5 godziny. Wygrzewam się w słońcu jak jaszczura i wracam, unikając tłumu, który nadchodzi z dołu. Mój telefon padł, więc mogę się tylko domyślać, która jest godzina. Po zejściu, wyruszam do pobliskiego płatnego Campu Frances. O tym, że na pewno jest przed 16:00 dowiaduję się biorąc zimny prysznic, bo ciepłą wodę włączają po 16:00 właśnie. Ale i tak czuję się bosko z czystymi włosami i plecami. Zabrakło mi już odwagi, żeby podładować w biurze telefon i uaktualnić pogodę, więc będę się trzymać tej wczorajszej. Ma być chmurzaście i deszczowo, czyli idealnie na dzień marszowy.

Powrót do mojego nielgalnego Campu, czyli ominięcie budki strażnika, kosztuje mnie sporo stresu. Sporo, jak na uniknięcie opłaty w wysokości 25 % na sąsiednim Campie. Wieczorem w namiocie czytam „Antrapados en el hielo” (Uwięzieni w lodzie) i jednocześnie myślę sobie, że sama jestem antrapada en mi carpa (uwięziona w namiocie). Nienawidzę tych małych oszustw, ale to z braku funduszy jedynie. Inaczej nocowałabym na pięknym i pachnącym campingu.

Dzień szósty: Campo Italiano – Cuernos – Central

Na trasie z Campo Cuernos do Campu Central. Jest nowa moc.

Pobudka w deszczu. Właściwie budziłam się kilka razy w nocy i nad ranem, niezmiennie deszcz. Zwijam namiot, mokry w błocie przyczepiam do plecaka, zjadam ciepłą owsiankę i wyruszam w kierunku Cuernos. A tam niespodzianka! Spotykam poznanego jeszcze w Grey Jonatana z Chile, a przy okazji całą szaloną chilijską ekipę: dwóch Wiktorów, Carlosa, Karol, Sebastiana i Juana Pablo (obiecałam, że tu o nich napiszę). Przy pomocy piętnastu osób udaje mi się nawet wysuszyć namiot przy kominku! Szczęśliwa do potęgi!

W Campo Cuernos spotykam znajomego Jonathana, a przy okazji dołączam do wesołej chilijskiej ekipy, która zaprasza mnie na wspólny odcinek do Central.

Drogę z Cuernos do Central pokonuję w niecałe 4 godziny, razem z moją nową chilijską rodziną, która adaptuje mnie szybko i tym samym mam piętnaście nowych domów w Chile 🙂 W słońcu, radośnie, z tysiącem zdjęć po drodze, pokonujemy trasę, która jeszcze rano wydawała mi się długa i trudna ze względu na deszcze, kilometry i pierwszy dzień okresu.

Moja nowa chilijska rodzina. Carlos, Juan Pablo, dwóch Wiktorów, Jonathan i Karol (Karol, ale ona).

Gdy docieramy do Campo Central, cieszę się razem ze wszystkimi, jakbym sama zrobiła trasę „O”. Ale jednocześnie jestem dumna, że zrobiłam swoją własną literkę, chyba wyszło z tego „F”. Prysznic, obiadek, leje się wino, idziemy spać późno… Być może zbyt późno, jak na fakt, że o 4:00 wyruszamy znów w góry…

Dzień siódmy: Mirador Base de los Torres

Mirador Base Torres. 8:00 rano, czyli jeszcze jesteśmy tam sami. O 9:00 do Parku Torres del Paine przyjeżdżają pierwsze autobusy z jednodniowymi turystami i na szlaku tworzy się korek.

Jednak wstaliśmy i z małym opóźnieniem, ale przed 5:00, wyruszamy w kierunku Los Torres (Trzech Wież). Trzy godziny wspinaczki, wyczerpującej jak na ostatni dzień i mało snu. Zaledwie 6,8 km, ale jakieś 700 m przewyższenia. Na miejscu słońce, trzy wieże, turkusowa laguna i błękitne niebo z pojedynczymi białymi chmurkami. Chowamy się przed silnym wiatrem za skałą, trwają przemówienia, wznosimy toasty i serio miło posłuchać, jak wiele znaczyła dla nich ta wyprawa. Ja podziękowałam za przyjęcie mnie do rodziny. Było wzruszenie, śmiech i łzy. Piękne… (…)

Wracając omijamy chmarę turystów wspinających się mozolnie w kierunku Torres del Paine. W jeansach, adidaskach, mokasynach, kozaczkach (!) Serio, wygląda na to, że nie mają zielonego pojęcia, co ich czeka… Ale w razie czego w 1/3 drogi czeka bar z zimnym piwem 🙂

Po powrocie do bazy moja wesoła chilijska ekipa, pakuje się pospiesznie i łapie busa do Puerto Natales. Ja korzystając z darmowej darowanej nocy, postanawiam zostać to jedno popołudnie dłużej. Także dziś dzień wypoczynkowo-oragnizacyjny. Oczy mi się kleją, nadchodzi zmęczenie, ale udaje mi się zrobić pranie, które suszy się w słońcu i wietrze… Porządek w plecaku, porządek z namiotem, porządek z jedzeniem. Wymieniłam swoją dużą prawie pustą butlę gazową na małą i pełną (prawie każdy, kto kończy tutaj szlak zostawia butlę z gazem, o różnej pojemności). Grafik napięty, ale czuję się doprowadzona do porządku 🙂

Pranie się suszy, a ja czuję się w miarę uporządkowana przed powrotem do miasta.

Dzień ósmy: Home sweet home

Budzi mnie słońce. Co prawda niebo zachmurzyło się ponownie i zaraz będzie padać, ale po raz pierwszy obudziło mnie ciepło zaglądające do mojego namiotu. Szybkie śniadanie i pakowanie plecaka, aby zdążyć przed deszczem i jestem gotowa. Ponieważ bus, który podwozi ludzi 7 km do wyjazdu z Parku, odjeżdża dopiero za godzinę postanawiam łapać stopa… i nie dość, że łapię go w dwie minuty to jeszcze zawozi mnie prosto do Puerto Natales.

Jedna z głównych ulic Puerto Natales.

Kierunek Punkt Informacji, łączę się z wifi i rezerwuję hostel. W południe jestem już w nowym domu, czyli małym rodzinnym hostelu, dostaję nawet późne śniadanie, jest ciepły prysznic, wygodne fotele. Nawiązuję łączność ze światem, powoli wracam do rzeczywistości, może wyjdę nawet na pizzę i piwo do słynnego Base Camp…

Lepszy piątek w barze niż przy garze

Base Camp. Już wiem, że jeszcze tu wrócę…

Wieczorem bar. Dokładnie taki sam jak Cafe Peter na Azorach, ale w górach. Jakbym wróciła z rejsu, ale ze szlaku. Dobrze mi tu od pierwszego wejścia i już wiem, jak to się może skończyć…

Torres del Paine nadal subiektywnie, ale praktycznie

FacebookEmail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *