
Przeddzień
Jutro wyruszam na północ. Kierunek El Chalten i Fitz Roy. Niestety ma być ledwo ponad 0 stopni. Oby nie minus. Dobrze byłoby nie zmarznąć zbytnio w nocy i wygrzać się w słońcu za dnia. Liczę na noclegi w trasie, pod namiotem, piękne poranki i gwiaździste wieczory. Patagońska rzeczywistość może mnie zmusić do noclegów w hostelach. Nie chcę! Mam ciepły śpiwór i ubrania. Musi być dobrze! Zimno mi tu, cholernie zimno, bo przyjechałam z lata. W Buenos Aires stopni 30, w Patagonii 7.


Dzień pierwszy: autostopem do El Chalten
Na rogatki El Calafate podwozi mnie mój pan host Gerardo (Rany! Serio, skąd ja biorę takich ludzi?!). Ustawiam się w kolejce autostopowiczów, na szczęście jest tylko Jameson z Chin (z ogromną walizką i tak prześmiesznie łapie tego stopa). Zabieramy się z Diego – lekarzem z Calafate prawie 100 km do skrzyżowania z El Chalten. Po godzinie wiem już wszystko o służbie zdrowia w Argentynie. Chłopaki jadą dalej 300 km do Rio Gallegos. Jamson nie mówi po hiszpańsku, Diego po angielsku, na pewno będzie zabawnie.


Zabieram swój plecak z bagażnika i 10 minut później na stopa zabiera mnie sympatyczne małżeństwo z Anglii – Garry i Caroline. Po drodze stawiają mi kawę i brownie. Na miejscu, w El Chalten, podwożą pod samo wejście do Parku Los Glaciares („… gdybyś kiedyś znów była w okolicach Hampshire…”).


Pogoda cudna, ciepło i słonecznie, prawie bez wiatru. Jest południe, od razu wyruszam w trasę i czuję jak wraca do mnie cała energia. Zatrzymuję się na chwilę przy pierwszym Campie Laguna Capri, ale ruszam dalej, żeby nocować bliżej szczytu. Plecak przyjemnie ciąży, kanapki z serem i wczorajsza pizza smakują najlepiej na świecie.


Pierwszy nocleg
Skryty wśród drzew Camp Paincenot. Niedaleko płynie Rio Blanco, więc plecki umyte. Ząbki poczekały jeszcze na czekoladkę. Nie wiem, jak to się dzieje, że często zaprzyjaźniam się z ludźmi, którzy akurat częstują czekoladą. Tym razem Brian i Silvana z Australii („… i jeśli kiedyś przyjedziesz do Australii, to oczywiście możesz się u nas zatrzymać.”). Czuję się dobrze wśród tych wszystkich namiotów, kuchenek gazowych, śmierdząc butów trekkingowych i suszących się skarpet. To będzie dobry czas w górach. Nocuję niemal z widokiem na Fitz Roy. Zrobiłam dziś 10 km. Niewiele, ale też więcej mi nie trzeba. Jutro może uda mi się wstać rano i zdobyć wyżej położoną Lagunę Los Tres, z której rozpościera się widok na najwyższy szczyt Chalten – Fitz Roy 3405 m n.p.m. Kilka chwil później już wiem, że muszę wstać o 4:00 (!) rano, żeby zdążyć na wschód słońca o 5:30… hmm… dam radę!


Dzień drugi: wschód słońca Fitz Roy
Rano pobudka o 4:00, wczorajsza kolacja na śniadanie i wymarsz w górę. W ciemnościach, z czołówką i ubrana jak na wyprawę na Mont Everest 🙂 Rześki poranek i widok na budzący się w słońcu szczyt Fitz Roy. Bezcenne. Schodzę jeszcze w dół laguny, uciekając od wkurzająco głośnych, jak na tę okazję, młodych Izraelczyków. Wracam do obozu, jem drugie śniadanie i wyruszam w stronę kolejnego campu D’Agostini. Po drodze mijam kolejne laguny: Madre i Hija (Matka i Córka). Słońce lekko grzeje, schowane za chmurami, pogoda wymarzona. Nie wiem, gdzie się podział ten cały deszcz, śnieg i wiatr patagoński.



Dzień trzeci: odwrót
Rano robię mini wyprawę na Mirador Maestri. Laguna, Fitz Roy i Torres (drugi najwyższy szczyt)… bajecznie. A zdjęcia serio, bez filtrów. Podobno w nocy ma przyjść załamanie pogody i deszcze. Wracam w stronę miasta, przekonać się czy to prawda. Po drodze krótkie odpoczynki pod drzewkiem, na trawce, słonko grzeje… no marzenie. Trasy są krótkie i łatwe. Zapomniałam, że opisy trekkingów w internecie są pisane pod turystów kanapowych. Tymczasem tutaj, nawet z ciężkim plecakiem, pokonuję kolejne kilometry w czasie krótszym niż sugerowany.

Po południu jestem już w hostelu Rancho Grande. Nadal słońce i niebieskie niebo. Upał właściwie. Chmury przybrały nieco inny kształt (deszczowy?)… więc może, może… Inaczej powrót do miasta, zakupy i ciepły prysznic poszłyby na marne. W hostelu buena onda, na prawdę dobra atmosfera. Mogłabym zatrzymać się tu na chwilę i pracować na pół etatu. Nocleg, jedzonko, góry i małe kieszonkowe… No mogłabym, myślę sobie.

Samo El Chalten, to trzy ulice, a wzdłuż nich domki kolorowe z blachy falistej, w rozgardiaszu jakimś rozstrzelone. Nadbudówki, przybudówki, zabudowane przyczepy campingowe, szopy. Każdy zakątek zajęty. Grill, piwo, gofry, lody. Takie mini Zakopane. Ale podoba mi się tu pomimo tych wszystkich barów, hosteli, sklepików i tuzina turystów. Skryte w dolinie, na totalnym pustkowiu, wokół brak sąsiadów innych niż góry. Rower, ścianka, joga i książki… to byłby dobry plan 🙂


Dzień czwarty: Base Camp przed lodowcem
Dzień dobry deszczowe El Chalten (uff…). Przedpołudnie spędzam w hostelu, melduję się znajomym, czytam, piszę, robię zakupy i sprawdzam pogodę. No i już o 12:00 podejmuję decyzję, że prawie przestało padać, jutro ma padać mniej i nie zamarznę pod namiotem, czyli mogę wyruszać w góry. Zbieram się szybko, bo jednak czuję jakiś taki mały wstyd, że z powodu jakiegoś tam deszczu schowałam się w hostelu…

15 kilometrów, pięć godzin później, trzy przeprawy przez rzekę i kilka mokrych przez błotniste połoniny i docieram do Campu Laguna Toro (tym razem za zgodą Parku Los Glaciares i po wypełnieniu formularza, że mam namiot, śpiwór, kuchenkę i jedzenie, a moje doświadczenie w górach jest średniozaawansowane).

Ten obóz to prawdziwy Base Camp, przygotowany na większe zamiecie śnieżne, deszcze i wiatry. Skryty między skałami i wśród drzew. Aż chciałoby się wyruszyć dalej w góry, no ale nie tym razem, nie sama. Jeszcze tu wrócę! Myślę sobie…

Dzień piąty: pogoda patagońska
Pogoda zmienia się co godzinę. Rano słońce, więc powoli niespiesznie zjadłam śniadanko. Wyruszyłam w trasę: deszcz. Zdążyłam wrócić do obozu na kawę i ciastko: słońce. Wyruszyłam ponownie, zdążyłam wrócić do obozu, rozpadało się na dobre. No to sjesta myślę sobie. Po południu błogość, schowałam się przed wiatrem pod skałką i wygrzewam się w słonku. Ale błogość nie jest wieczna, bo przyszedł śnieg, a później mokry śnieg. W nocy silny wiatr i deszcz ze śniegiem. Czyli oto słynna patagońska pogoda. Muszę kupić nową matę. Decathlon tu nie działa jednak. W nocy schodzi z niego powietrze i budzę się z zimna od ziemi. KIlkukrotnie, przez sen chyba, pompuję go ponownie.



Dzień szósty: małe oszustwo
Zielona polana pełna żółtych mleczy… z widokiem na Fitz Roy w słońcu i białych chmurach, wokół niebieskie niebo i wciąż młode zielone listki na drzewach. Żeby było jeszcze iddeliczniej: w pobliżu szum strumyka i ptaszki… Czuję się najszczęśliwsza na świecie. Namiot jako dom, mata jak łóżko, śpiwór moją kołderką. Kolejny dzień to samo menu: owsianka z wkładką na śniadanie, krakersy z serem na lunch, makaron z tortellini i sosem portugalskim (jakimś takim pomidorowo-warzywnym) na kolację. Tak smakuje szczęście. Bez dat, bez zegarka, z planem, który mogę dowolnie zmieniać.


Schodzę do miasta, nie mam wyboru, bo trasy się nie łączą, a ja nie mogę znaleźć ukrytego trawersu. Odwiedzam hostel, w którym spędziłam jedną noc, recepcjonistka Julieta pozwala wziąć mi prysznic, dostaję też zaproszenie na hamburgera od zaprzyjaźnionego pana Belga – Verelsta. Trochę czuję, że oszukuję. Niby tydzień w górach, ale z ciepłym prysznicem, barowym jedzonkiem i uaktualnioną prognozą pogody. Tak czy siak: pachnąca, z pełnym brzuchem i po piwku (tra la la) wyruszam ponownie w góry. Robi się późno, więc zatrzymuję się na nocleg na najbliższym campie Laguna Capri. Jest cicho i pusto. Obok tylko dwie Amerykanki z Los Angeles: Sara i Kate. Pijemy przyniesione przeze mnie z miasta wino.

Dzień siódmy: kameralnie
Rano wstałyśmy przed wschodem słońca i spędziłyśmy magiczny poranek przy Laguna Capri, po raz kolejny z widokiem na Fitz Roy. Na wschód słońca, z miasta, dotarła jeszcze Niemka. I tak siedziałyśmy we czwórkę, kobieco i kameralnie. Stwierdzam, że Camp Laguna Capri, to moje najładniejsze miejsce na nocleg. Wszyscy spieszą spać wyżej w Poincenot, a tutaj jakby spokojniej, bardziej kobieco (bo przecież wstyd nocować zaledwie 1,5 godziny marszu od miasta).

Dwie godziny później, jem śniadanie, piję kawę z widokiem na zachmurzonego już Fitz Roya. Z dołu przychodzą ludzie, ale tego dnia, szczyt nie pokaże się już nikomu.
Przed południem robię mini wyprawy: ponownie na Lagunę Los Tres, Camp Paincenot, próbuję okrążyć Lagunę Capri, ale gubię ledwo widoczną ścieżkę. Spotykam Czechów, którym obiecuję przesłać słoneczne zdjęcia Fitz Roy, i wielu innych smutnych ludzi, którzy uparcie idą w stronę niewidocznego szczytu, pomimo nadciągających ciemnych, ciężkich, deszczowych chmur. Pewnie nie zmokłabym wcale, gdyby nie próba dotarcia do pobliskiej Laguny Sucia. A tak zmokłam tylko trochę. Zawróciłam niepewna pogody i śladów na ścieżce (puma?).
O 12:30 jestem już z powrotem. Kawa, krakersy z serem i ciepły śpiworek. Na zewnątrz śnieg. Zabawnie wyglądają moje japonki na takim tle. Na dachu mojego namiotu zalega mokry śnieg. To nie jest mój ekspedycyjny Marabut Komodo z rękawami śnieżnymi, tylko mały lekki namiocik. Właśnie go sprawdzam. Bo w słońcu każdy jest dobry. Każdy namiot, każdy śpiwór, każdy materac. Trochę czytam, trochę robię sjestę, po południu na pewno wyjdzie słońce. Przecież nie może padać non stop.

Kilka godzin później
A jednak może i kurczę pada. Już nie śnieg, a deszcz. Mój namiot nie przeszedł próby błota. I jego wewnętrzna część jest cała zapaćkana błotem właśnie. Przed nocą przygotowuje wały ochronne wokół namiotu 🙂 Leżę, siedzę, przerysowuję mapy do notesu, zaglądam do starych zdjęć na zapasowym telefonie. Co jakiś czas ktoś się przewija przez pobliską ścieżkę.
Wieczorem przestaje padać. Wędruje w prawo, w lewo, żeby rozruszać trochę kości po kilku godzinach w namiocie. Zjadam kolację w swojej dziupli z widokiem na lagunę i szczyty gór. Z lekkim słonkiem od czasu do czasu, więc z tej okazji po raz kolejny zjadam tortellini. A jeszcze 24 godziny temu był hamburger z bekonem, jajkiem, guacamole, sałatą, pomidorem i cebulą… [Następnym razem muszę zabrać ze sobą całą rolkę papieru! Inaczej znów będę zaczepiać turystów i pytać czy nie użyczą mi swojego :)]

Przed snem, myślę sobie, że tak, w Patagonii zdecydowanie też mogłabym zamieszkać. Serio, po niecałym tygodniu, a właściwie tak, po tygodniu spędzonym w rejonie El Chalten stwierdzam, że mogłabym mieszkać. Nawet na tym odludziu. Bo umówmy się, stąd mogłabym odwiedzać tylko znajomych w El Calafate.

Dzień ósmy: powrót
Ostatniego dnia dzieje się oczywiście najwięcej. Odkrywam, że w nocy obok mnie jednak rozbił się inny namiot. I jeszcze okazuje się, że chłopak w namiocie obok to sympatyczny Atillo z El Calafate. Zostawiam mu kawę i herbatę. Przyjmuję zaproszenie na spotkanie po powrocie z gór. Po drodze do miasta spotykam tych samych przewodników, no prawie jak lokals się czuję po tygodniu spędzonym tutaj. Dani, z którym rozmawiam po drodze, zaprasza na na wspinaczkę, na lodowiec. Jakbym chciała pracę, też mam. Ot! Takie to proste. Czyli teraz mogę zamieszkać i tu i tam. I na Azorach wciąż, oczywiście. I to przestaje być proste. [Przy zejściu, im bliżej miasta, tym więcej świeżych turystów i zapachów prysznicowych].

W hostelu, tym razem ukradkiem, znów biorę ciepły prysznic. Zjadam też potężne śniadanie: kawa, sok, płatki, sery, dżemy, serki i grzanki, za 195 argentyńskich pesos, czyli równowartość 3 euro. A co tam! Po tygodniu jedzenia owsianki. Po prysznicu i śniadaniu, może ktoś weźmie mnie na stopa do El Calafate. Buty i śmierdzące skarpetuchy suszą się na schodkach przed wejściem do hostelu. Może nie będzie wstydu w aucie 🙂
