
Przestałam planować. Trochę ot tak. Trochę zmuszona obecną sytuacją, tym dziwnym stanem, w którym znalazł się świat, a ja razem z nim. Nie jest mi z tym ani łatwiej, ani trudniej. Na pewno inaczej. Planuję tylko z dnia na dzień, od portu do portu.

Więc los rzucił mnie tutaj pomiędzy Wyspy Kanaryjskie. Na mały jacht, no nie taki mały, bo 15 metrowy, z właścicielem i jego szaloną rodzinką. Pływamy od wyspy do wyspy, od Lanzarote, do której przybyliśmy z Gibraltaru, aż po najdalej na południe wysunięte El Hierro. Poznajemy wyspy od strony wody i od lądu. Od dołu i od góry. Z piachem między palcami na plaży i w skarpetach na wulkanicznych ścieżkach. Taki mały żeglarski Eden.

Wyspy Kanaryjskie to archipelag trzynastu wulkanicznych wysp położonych na Oceanie Atlantyckim. Siedem głównych: Lanzarote, Fuerteventura, Gran Canaria, Teneryfa, La Gomera, El Hiero i La Palma. Oraz pozostałych sześć zamieszkałych tylko okresowo: Alegranza, Graciosa, Montaña Clara, Lobos, Roque del Este, Roque del Oeste.

Ze wszystkich wysp Makaronezji*, to właśnie Kanary znali już Starożytni. I to oni nazwali je „wyspami szczęśliwymi”, pozostałością mitologicznej Atlantydy i będąc tutaj ciężko się z tym nie zgodzić. Sama nazwa Canarias, niestety nie pochodzi od uroczego Kanarka, ale od canis (łac. pies), ponieważ na wyspach grasowały stada dzikich psów.
* W skład regionu Makaronezji wchodzą: Wyspy Kanaryjskie, Wyspy Zielonego Przylądka, Azory, Madera i Wyspy Selvagens (leżące w połowie drogi z Kanarów na Maderę; niezamieszkałe i formalnie należące do Portugalii, choć pretensje do nich zgłaszają również Hiszpania i Maroko).

Wyspy ponownie odkryto w XIV wieku, i zanim Kolumb zdążył wypłynąć z La Gomery do Ameryki (1492 r.), całkowicie zostały skolonizowane przez Hiszpanów. Niestety większość lokalnej ludności Guanczów* zginęła podczas starć z najeźdźcą, pozostali zostali sprzedani jako niewolnicy, garstka przyjęła katolicyzm, z czasem zacierając swoje korzenie. Przez koleje stulecia Wyspy stanowiły ostatni przystanek przed przeprawą przez Atlantyk, w drodze do Nowego Świata. I jako ostatni europejski port, taką rolę pełnią do dzisiaj.
*O autochtonach z Wysp Kanaryjskich w kolejnych wpisach.




Wulkaniczne wyspy, a każda inna. Ze szczytami po 3718 m Teide (Teneryfa), czy 2426 m Roques de Los Muchachos* (La Palma). Zielenią jak w lasach deszczowych, lasami wawrzynowymi z gałęziami obrośniętymi mchem czy lasami jałowca powykręcanymi od wiatru. I zatoczkami wciskającymi się w ląd i tworzącymi charcas, czyli naturalne baseny.
* Los muchachos son los chicos con cojones (tł. Los muchachos to chłopaki z jajami) 😉

Powoli, niespiesznie przemieszczamy się z wyspy na wyspę. Rano śniadanko, kawka i próby dobudzenia dzieciaków ( jest o godzinę wcześniej niż w Polsce). Jakiś bieg, pompki, pajacyki lub joga. Lekcje online, przyjmowane ze spokojem, chociaż jest też „Mamo, kartka… Mamo internet nie działa… Mamo mam sprawdzian… Mamo!!!”. Od wewnątrz, od kuchni, przyglądam się życiu rodziny w czasach pandemii i zdalnego nauczania.

Obiad. Najczęściej owoce morza lub makaron. Pospieszna kawa i również pospieszanie do auta, aby zdążyć skorzystać z dnia. Nie jest łatwo, jest nas siódemka. Zazwyczaj zostaje nam z tego dnia od 3 do 5 godzin. Plaża, jaskinia, górka, pagórek, wodospad, wydmy, zoo, co się trafi. I tak zwiedziliśmy wzdłuż i wszerz, z wody i z lądu, za dnia i w nocy, pięć z siedmiu zamieszkałych na stałe Wysp Kanaryjskich.
Codziennie z tym samym zestawem piknikowym. Marchewka, ogórek, pomidory. Mini kiełbaski, mini sery wczorajsza bagietka lub wafle ryżowe. Gruszka, jabłko, lokalne kiwi i banany. Orzeszki, pistacje, czasem ciasteczko. Ręcznik kuchenny, papier toaletowy i żel antybakteryjny do rąk.

Na górki wjeżdżamy, wbiegamy lub wdrapujemy się ostatkiem sił. Raz w chmurach, raz przy zachodzie słońca, czasem przy świetle księżyca.

Wieczorem czasem starcza sił na wyjście na miasto, serial na Netflixie lub dwie strony na Kindlu. Albo prezentacje z geografii o surowcach naturalnych w Afryce, sprawdzian z baroku albo treny Kochanowskiego. Taka szkoła pod żaglami.
Jestem załogą, hostessą, nauczycielem, tłumaczem, pilotem wycieczek, wszystkim na raz i wszystkim po kolei. Dobrze mi tu.

Jest jednak mała pułapka tej pracy: permanentny brak czasu wolnego. Prywatność udaje mi się odzyskać w pralni, w toalecie, na trawniku robiąc jogę. Poza tym pochłonęło mnie życie pięcioosobowej rodziny w czasach pandemii. W ciągu kilku tygodni stajemy się jednym organizmem. Na tych kilkunastu metrach kwadratowych jachtu.

Pomazane długopisem, którym zaznaczam nasze miejsca.

W portach pusto. Choć to sezon na Kanary. Maseczki, dezynfekcja, ale nie ma odwiedzania się na jachtach. Każdy boi się wpuścić wirusa do swojego małego domu. Trzyma się dystans, co uderza jeszcze bardziej tu na Kanarach, wyspach przyjaznych i otwartych ludzi.
Otwarte są knajpki, hotele i sklepy. Na plażach wypoczywają nudyści. Na szlakach nieliczni, ale jednak turyści. Życie toczy się swoim normalnym rytmem.

Podróżowanie dzisiaj ma swoje zalety. Prawie wszędzie jesteśmy sami, jedyni, pierwsi. Im mniejsza wyspa tym większe poczucie, że wkraczamy na szlaki, miejsca odkrywane przez człowieka po raz pierwszy.

I tym wpisem zataczam krąg. Byłam tu już dwa lata temu, na początku swojej podróży. Skąd z Las Palmas wyruszałam na swój pierwszy rejs przez Atlantyk. Nie mogłam wiedzieć, że dwa lata później będę miała za sobą dwa takie Atlantyki, rejs po Atlantyku Południowym, z Przylądkiem Horn i Cieśniną Magellana. I wielką ucieczkę przez Ocean z Argentyny aż do Polski, rejs który trwał prawie trzy miesiące (…)
2 thoughts on “Wyspy Kanaryjskie, czyli mój mały żeglarski Eden”